Do tego filmu już od samego początku, od pierwszej prezentacji zwiastuna, wielu widzów podchodziło sceptycznie. “Jak to” – pytali – “polski thriller, który będzie tak dobry jak filmy z Hollywood?”, po czym wymownie pukali się w czoło. Otóż teraz, po premierze filmu “Sęp” trzeba jasno stwierdzić, że operacja się udała – chociaż może porównywanie do amerykańskich produkcji nie jest na miejscu. Dlaczego?
Zacznijmy od początku. Oto historia jakich w filmach wiele: nagle w pewnym mieście (tutaj: Warszawie) pojawia się tajemnicza grupa przestępcza, mająca – jak się wydaje – jasny cel: pomóc znanym i niebezpiecznym przestępcom w ucieczce z więzienia. Do rozbicia grupy zostaje oddelegowany wybitny “ostatni sprawiedliwy” – Aleksander “Sęp” Wolin (w tej roli Michał Żebrowski).
Czy mu się to uda i – ewentualnie – jak tego dokona, niech pozostanie tajemnicą. Skupmy się natomiast na tym, dlaczego ten film jest udany. Po pierwsze: fabuła. Nie jest zbytnio zagmatwana. Niektóre wątki możnaby wręcz pominąć – np. zamiłowanie głównego bohatera do matematyki i astrofizyki. Ale, co najważniejsze: trzyma w napięciu. Nie wszystko jest jasne od początku, tak samo jak nie ma tutaj rzeczy łatwo przewidywalnych. Wszystko jest jednak spójne i logiczne, nie ma przeskoków akcji.
Co ważne, nie jest to film historyczny. Nie rozprawia się z naszymi narodowymi mitami i przywarami, nie piętnuje naszego zachowania, nie próbuje być moralizatorskim, nadętym do granic możliwości, dziełem. Jest to solidne kino akcji, osadzone we współczesnej Polsce. Czysta rozrywka z fabułą jednak, która w jakimś stopniu może dotyczyć każdego – i którą prawdopodobnie wielu Polaków (i nie tylko Polaków) wcieliło by w życie.
Warto docenić też grę aktorską. Co prawda Żebrowski wypada nieco sztucznie, ale taki był zamysł autora filmu – aby tytułowy Sęp był pozbawiony emocji. Razić mogą również teksty wypowiadane przez Daniela Olbrychskiego – nie jest to najwybitniejsza rola w jego wykonaniu. Za to już Andrzej Grabowski potwierdza, że należy do ścisłej czołówki aktorskiej. Nie ustępują mu aktorzy grający porwanych przestępców – role te są co prawda krótkie, ale niejednemu zapadną w pamięć dzięki szaleństwu, które wręcz wybucha, gdy pojawiają się na ekranie.
Dalej – Paweł Małaszyński. Choć postać grana przez niego jest tutaj tylko drugoplanowa, to jednak wreszcie (po paśmie głupawych komedii i nie zawsze udanych serali) zbliżył się poziomem do Granda, postaci z serialu “Oficer”. Podobać się może również Piotr Fronczewski. W roli generała policji wypada bardzo wiarygodnie – ciarki przchodzą po plecach, kiedy uderza pięścią w stół. Na deser – Mirosław Baka. Chociaż już w pierwszych scenach w oczy rzuca się jego podwójny podbródek, to jednak nie przeszkadza mu to grać na solidnym poziomie.
Grać na pewno umieją panowie z Archive – twórcy muzyki do “Sępa”. Ten brytyjski zespół rockowy postarał się, aby ich twórczość potęgowała odczucia płynące z ekranu. Kto wie – być może to właśnie oni są w dużej mierze odpowiedzialni, że “Sępa” ogląda się tak dobrze! Dawno bowiem nie było w polskim filmie takiej muzyki.
To nie wszystko, co dobre w tym filmie – wisienką na torcie są zdjęcia. One są udane! Wszystkie ujęcia są przemyślane i znajdują się na swoim miejscu. Film jest dynamiczny, ale nie męczy widza drgającą w nieskończoność kamerą w scenach akcji, ujęciami z ręki czy też chaotycznymi scenami gdzie nic nie widać – poza jednym wyjątkiem: sceną bójki.
Owa scena jest tym bardziej denerwująca, że znajduje się pod koniec filmu. Wcześniej zaś, w scenie na sali ćwiczeń widzimy krótki acz sprawnie zrealizowany fragment, w którym Anna Przybylska okłada Pawła Małaszyńskiego. Ta część filmu jest dynamiczna i sprawia, że nie chcielibyśmy spotkać niepozornej Ani w ciemnym zaułku. Scena zaś pod koniec filmu jest chaotyczna, nic w niej nie widać i w zasadzie nie wiemy, w jaki sposób padają ciosy. Rozumiem, że polscy filmowcy nie mają doświadczenia w filmach kung-fu i nie mają takich możliwości, jak najwięksi twórcy kina akcji, ale bez przesady – to można było zrobić lepiej.
Ach tak, wspomniałem już o Annie Przybylskiej. W oficjalnym opisie od dystrybutora można znaleźć fragment, który sugeruje istotność granej przez nią postaci dla komisarza “Sępa”. Zapomnijcie o tym. Przybylska nic nie wnosi (no, prawie nic), ale też na szczęście nie przeszkadza. Ot, dziewczyna głównego bohatera.
Podobnym fragmentem fabuły jest zamiłowanie głównego bohatera do matematyki i astrofizyki. Niby jest to istotne dla filmu, niby Żebrowski liczy coś na swojej ogromnej, akademickiej tablicy, a jednak – widz nie ma odczucia, że te “obliczenia” są istotne. Wychodzi z tego zwykła bazgranina po tablicy.
Tablica, o której mowa powyżej, znajduje się w mieszkaniu głównego bohatera. Mieszkaniu, którego – nie ukrywajmy – nie powstydziłby się dobrze zarabiający finansista. Jeżeli policjant w Polsce, nawet mózgowiec z wydziału wewnętrznego będący najlepszym specjalistą w kraju, może w rzeczywistości pozwolić sobie na takie mieszkanie – to znaczy, że nie jest tak źle z policyjnymi finansami.
Na szczęście powyższe wątki nie irytują – są tylko poboczne, nie przeszkadzają w odbiorze fabuły, nie psują jej. Co irytuje to postawa dystrybutora – czytając opisy filmu przed premierą i oglądając zwiastun, można by się spodziewać o wiele bardziej mrocznej tajmenicy, z lekką nutką mistycyzmu. Szczerze mówiąc idąc na ten film spodziewałem się połączenia kina sensacyjnego w stylu francuskim z rosyjskimi kryminałami, a to wszystko podlane sosem przygotowanym na bazie filmu “Siedem”. Nie dostałem tego.
Zamiast tego dostałem solidną polską sensację (nie thriller), z dobrą i spójną fabułą. To nie jest film hollywoodzki – ale bardzo dobrze, że taki nie jest. Mam wrażenie, że w Hollywood zrobiono by z tego średnio strawną papkę dla niemowląt. “Sęp” natomiast jest solidną polską sensacją, czystą rozrywką, która nie nudzi, nie dłuży się i na którą warto stracić trochę czasu.