Niebo w gębie? Niestety nie…

Kino kulinarne jest kinem specyficznym, zwłaszcza w Polsce. Nie ma bowiem u nas bodaj żadnego znanego przedstawiciela filmów tego gatunku. Czy więc każdy film powinien nam “smakować”?

Oto historia na wskroś smakowita i godna scenariuszy filmowych: skromna kucharka z zakątka Francji, który wydaje się być końcem świata, zostaje niespodziewanie zaangażowana jako szefowa osobistej prezydenckiej kuchni. Scenariusz, który prawdopodobnie mógłby zainteresować nawet producentów z Hollywood. W dodatku oparty na faktach, więc nie trzeba wymyślać zbyt wielu “upiększaczy”.

Mimo to film “Niebo w gębie” – bo o nim właśnie mowa – nie jest do końca zjadliwy. Albo inaczej: jawi się niczym wykwintna kolacja a okazuje się zwykłym, choć smacznym, obiadem. Przyjrzyjmy się szczegółom: główną bohaterkę, Hortense Laborie, poznajemy  gdy już od roku nie pracuje dla prezydenta Francji. Zamiast tego gotuje dla załogi francuskiej stacji badawczej na Antarktydzie (dlaczego właśnie tam – dowiemy się na końcu filmu).

W tym momencie przenosimy się 4 lata wstecz, do momentu przyjazdu Hortense do Pałacu Elizejskiego. Oczywiście Hortense nie spodziewa się, że będzie gotowała dla samego prezydenta. Oczywiście również – a jakże! – przeżywa wzloty i upadki, te drugie za sprawą załogi tzw. Kuchni Centralnej. Tam bowiem urzędują źli kucharze bez fantazji, którzy chcą przejąć osobistą kuchnię prezydencką.

To co urzeka w tym filmie to pokazywane dania i przytaczane przepisy kulinarne. Jeżeli miałbym oceniać film na podstawie przedstawionych w nim posiłków, prawdopodobnie sam wnioskowałbym o nadanie mu co najmniej dwóch gwiazdek w przewodniku Michelin. Urzeka zwłaszcza różnorodność francuskiej kuchni oraz szczegółowość przygotowywanych potraw.

Ta bodaj największa zaleta “Nieba w gębie” jest również, jak się wydaje, jego największym przekleństwem. Film bowiem opowiada o czterech latach życia Hortense Laborie, a trwa zaledwie 95 minut. Dlatego też sprawia wrażenie poszatkowanego i niekompletnego. Zupełnie, jakby ktoś wyciął kilka, a może nawet kilkanaście scen. Traci na spójności i lekkości, co przy francuskim poczuciu humoru (nieco specyficznym) może przeszkadzać.

Ah, poczucie humoru! No tak, w końcu ten film to komedia. Jednak od razu uprzedzam – ten, kto oczekuje od komedii prostej rozrywki a wychował się na komediach amerykańskich, nie ma tu czego szukać. Tutaj humor nie jest oczywisty jak uderzenie cepa – reżyser nie wskazuje miejsc, gdzie należy się śmiać. Przez to film jest nieco bardziej intymny, możemy go przeżywać na swój własny sposób. Duży plus.

W zasadzie w tym momencie należałoby skończyć ten krótki opis. Film zdecydowanie nie jest słaby, nie jest też wybitny. Dlaczego więc zwlekam z zakończeniem? Ponieważ jest to kino kulinarne. Gatunek niemal nieobecny w naszych kinach, a już na pewno w polskiej kinematografii (przynajmniej tej powszechnie znanej). Dość powiedzieć, że w polskich filmach najczęściej serwowanym daniem jest wódka.

Chociażby dlatego warto się wybrać na “Niebo w gębie”. By poszukać drobnej kulinarnej inspiracji lub poczuć zazdrość, że inni cieszą się fantazyjnym jedzeniem podczas gdy nam ślinka cieknie już na widok prostego schabowego z pyrami (nie ujmując niczego schabowemu). Kto wie, może sięgnąć głębiej do archiwum polskiej kuchni i wyciągnąć jakiś zapomniany przepis. Podpytać babcię lub mamę o dawne sposoby przyrządzania mięs czy deserów. Po prostu, by spojrzeć na jedzenie pod innym kątem.

Chyba, że jedzenie nie jest dla widza czymś interesującym. Wówczas ten film nie będzie miał do zaoferowania zbyt wiele.

“Niebo w Gębie” (“Les Saveurs du Paris”)

Reżyseria: Christian Vincent
Obsada: Jean d’Ormesson, Arthur Dupont, Brice Fournier, Catherine Frot, Hippolyte Girardot, Arly Jover, Jean-Marc Roulot, Joe Sheridan    
Scenariusz: Etienne Comar, Christian Vincent    
Zdjęcia: Laurent Dailland    
Muzyka: Gabriel Yared    
Producenci: Jean-Jacques Albert    
Rok produkcji: 2012    
Czas trwania: 105 min.