Wielka Pętla Wielkopolski: tu trzeba… popłynąć

Słońce grzeje, od czasu do czasu daje chwilę wytchnienia chowają się za drzewa rosnące nad brzegiem rzeki. Cisza, szum silnika łodzi na dachu nie przeszkadza. Pachnie tatarakiem i latem, a wokół rozpościerają się kiczowato malownicze pejzaże. Witajcie na Wielkiej Pętli Wielkopolski!

Dla tych, którzy jeszcze nie odkryli dla siebie uroków turystyki wodnej, niezbędne jest wyjaśnienie, co to takiego ta Wielka Pętla Wielkopolski. Jest to szlak wodny biegnący największymi rzekami w regionie (Warta, Noteć wraz z kanałem Warta-Gopło), ale też jeziorami, które z całym systemem śluz tworzą niezwykle malowniczą całość. Nie tylko zresztą malowniczą: wiele tu atrakcji dla wszystkich, bez względu na upodobania. Bo przyrodnicy znajdą unikatowe gatunki zwierząt i roślin, miłośnicy wypoczynku na łonie przyrody gospodarstwa ekologiczne, hotele i plaże nad jeziorami o czystej wodzie, a ci, którzy kochają historię – wiele jej śladów, fascynujących i intrygujących w rozsianych na trasie miastach i miasteczkach.

Zdecydowanie jednak WPW jest największym rajem dla wodniaków bez względu na to, czym lubią się poruszać po wodzie. A szczególnie warto ją polecić tym, którzy nie lubią szlaków śródlądowych uważając je za ograniczające. W tym przypadku to się zdecydowanie nie sprawdza – ten szlak jest częścią Międzynarodowej Drogi Wodnej E-70, która łączy Europę Zachodnią z Kaliningradem. Cała trasa liczy prawie 690 kilometrów – jest więc po czym pływać!

My jednak mamy do dyspozycji tylko weekend, a to pozwala na poznanie tylko niewielkiego, choć pewnie jednego z bardziej malowniczych wycinków trasy. Na osłodę i zmniejszenie niedosytu mamy na tym spływie fachowe towarzystwo, które opowie, jak jest na innych odcinkach pętli: Agata Borowiec i Patrycja Ageena z Leszna przepłynęły kajakiem całą pętlę i potrafią o tym fantastycznie opowiadać. A naszymi przewodnikami są Szymon Szymon Kaczmarek z Wielkopolskiej Organizacji Turystycznej oraz Michał Szydlik z agencji Czart, która specjalizuje się w reklamie obiektów turystycznych.

Skoro jednak mamy wypłynąć – czas się zaokrętować na barkę. Oczywiście ta barka nie ma nic wspólnego z odrapanym i przeżartym rdzą stereotypem, jaki od razu nam się kojarzy, gdy słyszymy o barce rzecznej. Ta przypomina raczej luksusową łódź motorową ze wszystkimi udogodnieniami dla rozbestwionych dobrobytem bogatych turystów. Mamy do dyspozycji kuchnię z bieżącą wodą i lodówką, oczywiście toalety, a chroniący przed słońcem lub deszczem daszek da się odsuwać i wtedy można się wygodnie rozłożyć na materacach na dachu sterówki. 

Ale to dopiero po tym, gdy odbijemy od brzegu mariny w Ślesinie. To marina z rodzaju tych, na widok których każdego poznaniaka zjada zazdrość. Ma kilka porządnych pomostów, przy których cumują dziesiątki łodzi i całe zaplecze sanitarne dla żeglarzy oraz motorowodniaków, plażę, kilka restauracji z tarasami zwróconymi w stronę jeziora – w jednej z nich jedliśmy obiad, był naprawdę dobry – a przy samej plaży szereg kiosków z przekąskami.

Za plażą pięknie utrzymany, czysty las z jednej strony, a z drugiej, za mostem – sam Ślesin, urocze miasteczko z pięknym rynkiem otoczonym urokliwymi domkami wyglądającymi jak zrobione z kolorowego lukru. To tak piękne, że aż nierealne, a wrażenie nierealności potęguje pomnik gęsi na rynku – kiedyś Ślesin słynął z handlu tymi ptakami. Pięknie utrzymane malownicze trawniki i skwery schodzące do wody, bo tu wiele rzeczy się kręci wokół wody. Ślesin jest jednym z centralnych punktów WPW, bo leży nad dwoma jeziorami: Mikorzyńskim i Ślesińskim, połączonym kanałem Warta-Gopło. Co prawda wiele miast ma równie dogodne położenie, ale z taką mariną Ślesin – przynajmniej na razie – nie musi się obawiać konkurencji…

Pierwszym etapem naszej podróży jest jezioro Ślesińskie, z mariny wyruszamy więc na północ długim, wąskim i malowniczym zbiornikiem. To jezioro rynnowe polodowcowe i to dzięki lodowcowi możemy podziwiać wyjątkowo urozmaicony krajobraz: jezioro jest otoczone malowniczymi wzgórzami, a na większości z nich znajdują się wypielęgnowane posesje miłośników sportów wodnych. Mnóstwo tu więc pomostów z przycumowanymi łodziami, sporo jednostek mija nas też po drodze: są tu i ślizgacze, i skutery wodny, jachty, kilka z położonymi masztami, co wyraźnie wskazuje na to, że – tak jak my – są w trakcie podróży po WPW i niedawno minęli śluzę.

Atrakcją jeziora, poza malowniczymi widokami, jest wodospad – oczywiście nie taki prawdziwy, chociaż wszyscy go tu tak nazywają. To tak naprawdę kanał zrzutu ciepłej wody z elektrociepłowni Pątnów-Adamów-Konin. Gdy woda jest spuszczana, wygląda to jak prawdziwy wodospad! Niestety nie udało nam się tego zobaczyć, ale za to widzieliśmy wyciąg do nart wodnych – w Ślesinie regularnie są organizowane zawody w wakeboardingu…

Okolica jest piękna, aż przesadnie: te wszystkie wypielęgnowane domki, śliczne przystanie i doskonale utrzymane, czyściutkie plaże trochę przypominają Szwajcarię, taką w pomniejszonej skali, widzianą z pokładu statku kursującego jeziorem Genewskim. Ba, mają tu nawet
Dopływamy do śluzy Gawrony, widzimy jej zamknięte wrota. Jezioro się kończy, ale gdybyśmy chcieli przepłynąć przez śluzę, moglibyśmy dopłynąć do Gopła, a stamtąd – choćby do Wisły i Bałtyku, chociaż możliwości, dzięki sieci kanałów, jest znacznie więcej. Ale nas interesuje wyłącznie Wielka Pętla Wielkopolski, więc wracamy przez jezioro Ślesińskie do Ślesina i przepływamy pod mostem na jezioro Mikorzyńskie. Tu z prawdziwą zazdrością podziwiamy bulwary położone na zachodnim brzegu jeziora: jest tu i boisko do siatkówki, miejsce na ognisko, no i wygodna aleja, po której jeżdżą rowerzyści i rolkarze.

Po drodze napotykamy kajakarzy korzystających z ostatnich dni lata – Agata i Patrycja zapewniają, że dla miłośników tego rodzaju turystyki wodnej ten fragment WPW jest bardzo atrakcyjny, bo malowniczy i dobrze wyposażony w infrastrukturę. Dużo gorzej jest na przykład na Noteci, która płynie głównie wśród łąk, od których w dodatku odgradzają ją wały przeciwpowodziowe. Tu na ładne widoki nie ma co liczyć, a w dodatku, gdy płynie się podczas pięknej pogody, można się poczuć jak na patelni – na przeważającej części trasy nie ma co liczyć na cień drzew…

Jednak w sytuacji, gdy nie musi się wiosłować, a słońce dopiero co wyszło po kilkudniowej plusze, dach łodzi kusi z nieodpartą mocą. I wkrótce okazuje się, że siedzenia tam podczas pięknej pogody nie da się z niczym porównać: słońce grzeje, widoki z wysokości wręcz magiczne, no i to, co mogło nieco przeszkadzać miłośnikom ciszy, czyli silnik łodzi, na tej wysokości jest praktycznie niesłyszalny.

Wygodnie rozciągnięci usiłujemy odgadnąć, która z wysp jest Wyspą Klary czy też Wyspą Zakochanych. Bo z tą wyspą jest związana legenda o Klarze z Mikorzyna, córce właściciela tych dóbr, która odrzucała wszystkich konkurentów do ręki i serca, co wówczas, tak jak i teraz, nie mogło się dobrze skończyć. Na dziewczynę napadł Garca, rycerz-rozbójnik z sąsiedztwa, który miał nadzieję niewolą zmusić Klarę do zamążpójścia. ta jednak zdążyła przed porwaniem wysłać innemu ze swoich wielbicieli, Januszowi zwanemu Białym Rycerzem, pierścień z prośbą o pomoc. Dzielny rycerz oczywiście przybył z odsieczą, wygrał turniej rycerski i uwolnił ukochaną po to tylko, by dowiedzieć się, że w niewoli złożyła śluby dziewictwa przekonana, że nie ma dla niej ratunku… Janusz ślub uszanował, ale rzucił się do jeziora i utonął. Po jego śmierci jezioro nawiedziła straszliwa burza, a gdy ustała – na jeziorze pojawiła się mała wysepka. Tam właśnie Klara spędziła resztę swojego życia w samotności.

Podobno do dziś w księżycowe noce można zobaczyć ducha Białego Rycerza nad brzegiem jeziora – zwiastuje to zawsze nieszczęście. Natomiast Klarę można usłyszeć w pałacu w Mikorzynie, w którym mieści się obecnie ośrodek wypoczynkowy Wityng. Podobno kroki idącej w nocy do swojego pokoju w wieży Klary wystraszyły już niejednego gościa…

Tak upłynął na pierwszy dzień na wodzie. Drugi upłynie pod znakiem śluz i Warty – tym razem wypływamy na jezioro Pątnowskie. Tu czekają na nas dwie śluzy: Pątnów nr 2 i Morzysław, a później Warta, którą dopłyniemy do Konina, gdzie zakończy się nasza podróż.  

Śluzy wyglądają mocarnie, zwłaszcza wrota, jak się powoli otwierają i zamykają. Ale śluzowanie idzie raz dwa, bo cała maszyneria jest świeżo po remoncie i sterowana komputerowo. Dopiero Patrycja i Agata uświadamiają nas, że nie zawsze to było takie proste i łatwe, zresztą i dziś na szlaku jest wiele śluz uruchamianych ręcznie. Polega to na tym, że śluzowy podchodzi do jednych wrót, kręci trochę kołowrotem, przechodzi do następnych, znów kręci, sprawdza, w jakim tempie woda się przelewa, po czym wraca do tych pierwszych, znów trochę odkręci, sprawdzi, pójdzie do drugich, przykręci… Koszmarna robota zwłaszcza w porównaniu do tych nowoczesnych, gdzie eleganccy panowie śluzowi w mundurach po prostu przyciskają guziki.

Po minięciu dwóch śluz i dokładnych obfotografowaniu łodzi oraz wrót z góry, dołu i boków, wypływamy na Wartę. Aż trudno uwierzyć, jaki to miły i swojski widok – nasza własna rzeka! To prawie jak u siebie! No, co prawda najpierw będzie Konin, którego wysokie bloki widać już od śluzy. Ale to także będzie ciekawe, bo przecież Konin ma piękne, nowe bulwary, takie, jakich nie może się doczekać Poznań, warto je więc będzie zobaczyć z bliska i może podejrzeć jakieś ciekawe rozwiązania, które warto wykorzystać także w Poznaniu?

Ale na razie powoli płyniemy przez miasto, które – tak zresztą jak i Poznań – wygląda od strony rzeki bardzo pięknie. Niestety, obecność miasta widać też po większej ilości śmieci w okolicy, zwłaszcza przy stanowiskach wędkarzy… Ale już widok Konina od strony bulwarów wynagradza wszelkie niedogodności – jest po prostu pocztówkowo wręcz piękny. Same bulwary także robią wrażenie – do chwili, gdy chcemy zacumować łódź i na owych bulwarach wysiąść. Okazuje się wówczas, że poziom nabrzeża w miejscu przeznaczonym do zacumowania jest dokładnie na wysokości… dachu łodzi. No tak, jest koniec lata, Warta ma mniej wody, a nabrzeża unoszącego się razem z wodą nie ma. To znaczy jest, trochę dalej, ale ewidentnie w rozmiarze dla kajaków…

Nic to jednak, wyskakujemy na brzeg bez problemu i idziemy zwiedzać miasto, stare miasto, które rozciąga się tuż za bulwarami. I kolejne zaskoczenie: pięknie odrestaurowana starówka z kolorowymi domkami, stylizowanymi latarniami i piękną, niezwykłą rzeźbą konia na rynku. Coś pięknego! Szczególnie nas zachwyciły piękne, ażurowe, kute balkoniki w prawie każdym domu na pierwszym piętrze. Są tu i malutkie butiki, kawiarniane ogródki, co prawda tylko dwa – ale kto, siedząc w jednym z nich, skojarzyłby Konin z kopalniami? Okazuje się, że w tym mieście także jest wiele do odkrywania…

Niestety, pyszny obiad w Gospodzie Piwnicznej jest ostatnim akcentem naszej wyprawy Wielką pętlą Wielkopolski. Czas wrócić do Poznania z okropnym uczuciem niedosytu rzek, kanałów, cudownych krajobrazów, zapachu wody, wszechogarniającej ciszy, urokliwych miast i miasteczek na trasie. Nie wyruszajcie na Wielką pętlę Wielkopolski. Naprawdę trudno z niej wrócić – i nie tęsknić. A właściwie jest to zupełnie niemożliwe.